“Idą po nas z widłami”

Nick Hanauer

Polskie tłumaczenie tekstu Nicka Hanauera The Pitchforks Are Coming

Wielu z was uważa nierówność za fikcję, bo zobaczyliście kiedyś biednego dzieciaka ze smartfonem. Obudźcie się! Rewolucje zbliżają się powoli i nagle wybuchają

Zapewne mnie nie znacie, ale podobnie jak wy jestem jednym z tego 0,01 proc., dumnym z siebie kapitalistą. Nie wstydzę się tego. Zakładałem i finansowałem ponad 30 firm – od malutkich, jak nocny klub, po olbrzymie, jak Amazon.com, którego byłem pierwszym zewnętrznym inwestorem. Zbudowałem aQuantive, internetową firmę reklamową, którą Microsoft kupił za 6,4 mld dolarów. W gotówce. Wraz z przyjaciółmi jestem właścicielem banku.

Mówię wam to, żeby pokazać, że się od was nie różnię. Podobnie jak wy uzyskałem nieprzyzwoicie wysokie wynagrodzenie za moje sukcesy. Żyję w sposób, jakiego pozostałe 99,99 proc. Amerykanów nie może sobie nawet wyobrazić. Mam wiele domów, własny samolot i tak dalej.

W 1992 roku sprzedawałem sklepom detalicznym poduszki wyprodukowane przez należącą do mojej rodziny firmę Pacific Coast Feather Co. Internet był niezgrabną nowością, ale już wtedy dość szybko zdałem sobie sprawę, że wielu moich klientów – wielkie sieci domów towarowych – jest skazanych na zagładę. Wiedziałem, że kiedy tylko internet stanie się dostatecznie szybki i niezawodny, ludzie zaczną kupować online jak zwariowani.

Moje szczęście zaś polegało na tym, że miałem dwóch ogromnie utalentowanych przyjaciół. Jednym z nich był człowiek, o którym zapewne nigdy nie słyszeliście – Jeff Tauber; drugim – Jeff Bezos. Podniecony potencjałem internetu powiedziałem obydwu Jeffom, że chcę inwestować we wszystko, co założą. Ten drugi Jeff zadzwonił do mnie pierwszy. Pomogłem w sfinansowaniu jego malutkiej firmy sprzedającej książki. Pierwszy Jeff założył sieciowy dom towarowy pod nazwą Cybershop, ale jego pomysł sprzedaży towarów wysokiej jakości online okazał się przedwczesny.

Amazonowi powiodło się nieco lepiej. Dzisiaj jestem właścicielem bardzo dużego jachtu.

Nie jestem jednak najmądrzejszym facetem, z jakim mieliście do czynienia, ani najciężej pracującym. Byłem przeciętnym studentem. Nie mam żadnych umiejętności technicznych – nie potrafię napisać ani jednego słowa kodu. Tym, co mnie wyróżnia, jest zdolność do ponoszenia ryzyka i intuicja. Dostrzeganie, dokąd sprawy zmierzają, jest istotą przedsiębiorczości. A co obecnie dostrzegam w naszej przyszłości?

Nie pytaj “czy”, tylko “kiedy”

Dostrzegam widły.

Kiedy ludzie tacy jak wy i ja mają się lepiej, niż mógłby sobie wymarzyć jakikolwiek plutokrata z przeszłości, reszta kraju – te 99,99 proc. – jest coraz bardziej w tyle. W roku 1980 pod kontrolą najbogatszego 1 proc. pozostawało około 8 proc. dochodu narodowego USA. Udział dolnych 50 proc. wynosił około 18 proc. Dzisiaj udział górnego 1 proc. to około 20 proc. dochodu narodowego; udział dolnej połowy – zaledwie 12 proc.

Problem nie polega na samej nierówności. Jakiś jej stopień jest nieodłącznie związany z rozwiniętą gospodarką kapitalistyczną. Problem polega na tym, że nierówność osiągnęła historyczne szczyty i pogłębia się z każdym dniem. Ameryka w szybkim tempie zmienia się ze społeczeństwa kapitalistycznego w feudalne. Jeżeli nasza polityka nie ulegnie dramatycznej zmianie, klasa średnia zniknie i powrócimy do XVIII-wiecznej Francji. Sprzed rewolucji.

Mam zatem wiadomość dla moich obrzydliwych współbogaczy żyjących w swoich światach za zamkniętymi bramami: Obudźcie się. To nie będzie trwać wiecznie. Jeżeli nie zrobimy czegoś, przyjdą po nas ludzie z widłami.

Nigdy nie było tak, żeby tam, gdzie bogactwo tak narastało, z czasem nie pojawiły się widły. Pokażcie mi nierówne w tak dużym stopniu społeczeństwo, a ja wam pokażę państwo policyjne. Albo rewoltę. Nie ma przykładów przeciwnych. Nie chodzi o to “czy”. Chodzi o to “kiedy”.

Wielu z nas myśli, że jesteśmy szczególni, “bo to jest Ameryka”. Myślimy, że jesteśmy odporni na siły, które zapoczątkowały rewolucje francuską i rosyjską. Wielu z was mówiło mi prosto w oczy, że jestem kopnięty. I wiem, że wielu uważa nierówność za fikcję, bo zobaczyliście kiedyś biednego dzieciaka ze smartfonem.

Żyjecie w świecie ułudy. Każdy chce uwierzyć w to, że jeżeli sprawy dojdą do niebezpiecznego punktu zwrotnego, to coś nas o tym uprzedzi. Każdy student historii wie, że to nie tak przebiega. Rewolucje, podobnie jak bankructwa, zbliżają się powoli, a później nagle wybuchają. Ktoś podpala sam siebie, potem na ulice wychodzą tysiące, i zanim sobie z tego zdacie sprawę, kraj płonie. A wtedy nie będziemy już mieli czasu, żeby dotrzeć na lotnisko, wskoczyć do naszego gulfstreama V i odlecieć do Nowej Zelandii.

Już nie kapie

Najbardziej zabawne w narastającej nierówności jest to, że jest ona tak kompletnie niepotrzebna. Jeżeli coś z nią zrobimy, pomagając 99 proc. i uprzedzając tych z widłami – będzie to z korzyścią także dla nas, bogaczy. Nie tylko uratujemy życie, ale też najpewniej staniemy się jeszcze bogatsi.

Przykładem powinien być dla nas Henry Ford, który zrozumiał, że wszyscy robotnicy produkujący dla niego samochody w Michigan to nie tylko tania siła robocza; to także konsumenci. Ford doszedł do wniosku, że jeżeli podniesie ich wynagrodzenia do zawrotnej wówczas kwoty 5 dolarów za dzień, to będą sobie mogli pozwolić na jego model T.

Zróbmy to samo. Idiotyczna teoria skapywania, zgodnie z którą bogactwo ma wcześniej czy później docierać do warstw najniższych, ale jakoś nie dociera, niszczy moją bazę klientów. Waszą też.

Dlatego uznałem, że muszę opuścić mój świat superbogaczy i zająć się polityką. Nie bezpośrednio; nie zabiegałem o jakiś urząd ani nie stałem się jednym z miliarderów wykładających miliony na swoich kandydatów. Zamiast tego postanowiłem przedstawić pomysł nowej ekonomiki.

Odrzucam przekonanie o powolnym skapywaniu czy rozchodzeniu się zamożności, które tak dokręciło śrubę amerykańskiej klasie średniej. Skapywanie zakładało, że gospodarka jest doskonale sprawnym, mechanistycznym systemem; ja przyjmuję znacznie trafniejszy pogląd, że to skomplikowany ekosystemem złożony z żywych ludzi, którzy wzajemnie od siebie zależą.

19 czerwca zeszłego roku “Bloomberg” opublikował mój artykuł “The Capitalist’s Case for a $15 Minimum Wage” (“Argumenty kapitalisty na rzecz minimalnego wynagrodzenia w wysokości 15 dolarów”). “Forbes” nazwał to “niemal zwariowaną propozycją Nicka Hanauera”. Wkrótce potem mój przyjaciel David Rolf, działacz związku zawodowego w branży usług, namówił pracowników fast foodów w całym kraju do strajku na rzecz minimalnej płacy w wysokości 15 dolarów za godzinę. Dokładnie 350 dni po ukazaniu się mojego tekstu burmistrz Seattle Ed Murray podpisał rozporządzenie wprowadzające płacę minimalną w wysokości 15 dolarów. W niedawnym sondażu 74 proc. mieszkańców Seattle zgodziło się, że to świetny pomysł.

15 dolarów i po kryzysie

Pytacie, jak to możliwe?

Stało się tak, bo przypomnieliśmy masom, że to one są źródłem rozwoju i zamożności. Przypomnieliśmy, że kiedy robotnicy mają więcej pieniędzy, to przedsiębiorstwa mają więcej klientów i potrzebują większej liczby pracowników. A kiedy wynagrodzenie pozwala godnie żyć, płacący podatki nie muszą wyrównywać różnicy, by najbiedniejsi mogli przetrwać.

W debacie o płacy minimalnej standardowa odpowiedź republikanów i ich sponsorów (a także wielu demokratów) brzmi: jeśli się ją podniesie, ubędzie miejsc pracy, bo firmy będą musiały zwalniać pracowników.

Czy rzeczywiście?

W ciągu ostatnich 30 lat wynagrodzenia dyrektorów naczelnych rosły 127 razy szybciej niż wynagrodzenia robotników. W latach 50. dyrektor dostawał 30-krotność średniego wynagrodzenia. Dzisiaj zgarnia 500 średnich pensji. Jednakże nie słyszałem o żadnej firmie, która pozbyłaby się menedżerów wysokiego szczebla, przeniosła ich stanowiska do Chin albo je zautomatyzowała. Wysokich rangą menedżerów mamy więcej niż kiedykolwiek. To samo dotyczy pracowników branży finansowej.

Z nami, biznesmenami, tak już jest, że kochamy naszych klientów, kiedy są bogaci, a naszych pracowników, kiedy są biedni. Kapitaliści mówili to samo o każdej próbie podniesienia wynagrodzeń, odkąd istnieje kapitalizm.

Wielki biznes narzekał, kiedy uregulowano pracę dzieci, wprowadzano płace minimalne i trzeba było wyrównać wynagrodzenia kobiet. Za każdym razem słyszeliśmy to samo: “Wszyscy zbankrutujemy”. “Będę musiał zamknąć interes”. “Będę musiał zwolnić wszystkich”.

I co? I nic.

Większość z was zapewne myśli, że te 15 dolarów w Seattle to wariactwo zagrażające całej gospodarce. Ale dotychczasowe minimalne wynagrodzenie w moim mieście, wynoszące 9,32 dolara, i tak było o niemal 32 proc. wyższe niż minimalna płaca federalna. Czy gospodarka popadła w ruinę?

San Francisco i Seattle to miasta cieszące się największym przyrostem miejsc pracy w małych firmach. A teraz, zwolennicy teorii skapywania, zgadnijcie, które miasta mają najwyższą płacę minimalną? San Francisco i Seattle. Która z wielkich metropolii rośnie najszybciej? Seattle. 15 dolarów to żadne ryzyko. To strategia, która pozwoliła naszemu miastu pobić na głowę wasze miasto.

Jeżeli robotnik zarabia 7,25 dolara na godzinę, co stanowi najniższą płacę krajową, jaka część jego dochodów trafia do kas miejscowych małych firm? Minimalna. Ktoś taki płaci czynsz, kupi coś do jedzenia w supermarkecie; jeżeli ma szczęście, opłaci kartę autobusową. Ale nie będzie jeść w restauracjach. Nie rozejrzy się po sklepie z odzieżą. Nie kupi kwiatów na Dzień Matki.

Potrzebny kodeks drogowy

Czy sprawa jest bardziej skomplikowana, niż ją przedstawiam? Oczywiście. Czy na dynamikę zatrudnienia wpływa wiele innych czynników? Wiadomo. Ale przestańcie wmawiać, że jeżeli zapłacimy więcej mało zarabiającym, to bezrobocie gwałtownie wzrośnie i zniszczy gospodarkę.

Wiem, uważacie, że zmuszanie firm do płacenia więcej robotnikom oznacza, iż rząd za bardzo się wtrąca. Albo że jest to zwyczajnie niesprawiedliwe. Większość z was sądzi, że lepszy jest dobry przykład, jak choćby Costco albo Gap, które uznały, że warto płacić godnie. Albo niech rynek wyznacza cenę.

Tyle że to nie działa. W każdej dużej grupie znajdą się ludzie, którzy absolutnie nie zrobią tego, co należy. A ci, którzy dają zły przykład – jak Wal-Mart czy McDonald’s – i płacą pracownikom mniej więcej tyle, ile wynosi wynagrodzenie minimalne, tak naprawdę mówią, że płaciliby jeszcze mniej, gdyby to nie było nielegalne.

Dlatego nasza gospodarka może być bezpieczna i efektywna jedynie pod warunkiem, że będą nią rządzić przepisy, podobnie jak w ruchu drogowym, w którym obowiązują ograniczenia prędkości i nakazy zatrzymania się.

Wal-Mart jest największym pracodawcą w kraju; zatrudnia około 1,4 mln ludzi. Jego roczny zysk to – przed opodatkowaniem – ponad 25 mld dolarów. Dlaczego zatem w wielu stanach pracownicy Wal-Marta są najczęstszymi klientami państwowego systemu ubezpieczeń zdrowotnych Medicaid? Wal-Mart mógłby dorzucać milionowi swoich najgorzej wynagradzanych pracowników dodatkowe 10 tys. dolarów rocznie. W ten sposób wyciągnąłby ich z ubóstwa, zdjął z nas wszystkich ciężar finansowania kuponów żywnościowych, Medicaid i dopłat do czynszów. Zarabiałby 15 mld dolarów, ale umożliwiłby im kupowanie – w Wal-Marcie.

Ale Wal-Mart nie zgłosi się na ochotnika, żeby płacić więcej niż konkurencja.

Steve Jobs sprzedaje przy drodze

Wmówiono nam, bogatym, że to my jesteśmy głównymi twórcami miejsc pracy. Sami siebie też o tym przekonaliśmy. Ale to nieprawda.

Zarabiam około tysiąca razy tyle, ile wynosi mediana zarobków w USA, ale nie kupuję tysiąc razy więcej rzeczy. W ostatnich latach moja rodzina kupiła trzy samochody, a nie trzy tysiące. Kupuję kilka koszul rocznie jak większość amerykańskich mężczyzn. Nabyłem dwie pary eleganckich wełnianych spodni, które noszę w trakcie pisania. Pewnie mógłbym kupić tysiąc par. Tylko po co? Zamiast tego odkładam moje zbędne pieniądze jako oszczędności, które nie przynoszą krajowi większych korzyści.

A więc zapomnijcie o tej całej retoryce, że Ameryka jest wielka dzięki takim ludziom jak ja, wy i Steve Jobs. Znacie prawdę, jeżeli nawet się do tego nie przyznajecie: gdybyśmy się urodzili w Somalii lub Kongu, to najwyżej bylibyśmy stojącymi przy polnej drodze bosonogimi sprzedawcami owoców. Bo nie jest tak, że Somalia czy Kongo nie mają dobrych przedsiębiorców. Ale nawet ci najlepsi sprzedają swoje towary ze skrzynek przy drodze, bo ich klienci na nic więcej nie mogą sobie pozwolić.

Skoro zaś większość teorii, w które wierzymy, okazuje się fałszem, dlaczego nie porozmawiać o innym rodzaju Nowego Ładu? Takim, który odpowiadałby prawicy i lewicy, libertarianom i liberałom?

Najpierw poprosiłbym moich republikańskich przyjaciół, żeby naprawdę wzięli się do ograniczenia rozmiarów rządu. Macie rację – rząd federalny jest za duży. Ale w żaden sposób nie możecie go zmniejszyć; Ronald Reagan i George W. Bush mieli na to po osiem lat i żadnemu z nich się to nie udało.

Ten biedny proletariat

Ale ta zmiana nie zacznie się w Waszyngtonie. Myślenie jest tam zatęchłe, argumentacja jeszcze bardziej. Po obu stronach.

Nic nie szkodzi. Większość znaczących ruchów społecznych zaczynała się od zwycięstw na szczeblu stanowym i municypalnym. Walka o ośmiogodzinny dzień pracy, która zakończyła się w Waszyngtonie w roku 1938, rozpoczęła się pod koniec XIX wieku w Illinois i Massachusetts. Ruch na rzecz opieki socjalnej zaistniał w Kalifornii w latach 30. Trudno byłoby wyobrazić sobie Obamacare, ustawę o przystępnej opiece zdrowotnej, gdyby drogi nie przetarł model zastosowany przez Mitta Romneya w Massachusetts.

Musimy liczyć na oddolne inicjatywy, bo z zagrożeń, szans i mechanizmów, o których tu opowiadam, zdaje sobie sprawę bardzo niewielu demokratów, nie mówiąc o republikanach (choć ostatnio Mitt Romney i Rick Santorum opowiedzieli się – wbrew partyjnym kolegom z Kongresu – za podniesieniem płacy minimalnej).

Wydaje się, że nie dostrzega ich także prezydent Obama, chociaż ma serce na właściwym miejscu. W przemówieniu o stanie państwa wspomniał o potrzebie podwyższenia najniższego wynagrodzenia, ale nie wskazał, że zmniejszenie nierówności i odnowienie klasy średniej przyczyniłoby się do szybszego wzrostu gospodarczego.

Zamiast tego od większości demokratów słyszymy argumenty przemawiające za starymi postulatami sprawiedliwości społecznej. Jedyny powód pomagania robotnikom to ten, że jest nam ich żal.

Jednakże to, że partie w Waszyngtonie jeszcze nie pojęły potrzeby zmiany, nie oznacza, że my, bogacze, możemy dalej robić swoje.

Wiem, co myślicie: jest dobrze, bo ruch Occupy Wall Street znikł bez śladu. To nieprawda. Trudno, żeby ludzie ciągle spali w parkach w imię sprawiedliwości społecznej. Ale protesty, które wybuchły wskutek kryzysu z 2008 roku, naprawdę sprawiły, że goręcej dyskutujemy o nierównościach niż o pułapach zadłużenia. Tyle że do wielu z nas to nie dotarło.

Tym biedakiem mógłbym być ja

Drodzy plutokraci!

Wielu naszych współobywateli zaczyna uważać, że problemem jest sam kapitalizm. Nie zgadzam się z tym. Kapitalizm to najlepsza z kiedykolwiek wynalezionych technologii do produkcji zamożności, ale pozostawiony sam sobie zmierza do koncentracji bogactwa i do załamania się pod własnym ciężarem. Trzeba więc nim skutecznie zarządzać.

A skuteczne jest inwestowanie w klasę średnią – w przeciwieństwie do wprowadzania ulg podatkowych dla bogaczy takich jak my.

Zrównoważenie siły robotników i miliarderów nie jest czymś złym dla kapitalizmu. Jest niezbędnym narzędziem, z którego korzystają mądrzy kapitaliści, żeby doprowadzić do stabilizacji i trwałości kapitalizmu. A nikomu tak bardzo na tym nie zależy jak nam.

Przez tysiąclecia zawsze mówiliśmy tym na dole, że nasze i ich pozycje są właściwe i korzystne dla wszystkich. Kiedyś nazywaliśmy to prawem boskim, dzisiaj mówimy o skapywaniu.

Cóż to za nonsens! Czy naprawdę tak bardzo się wyróżniam? Czy jestem w centrum moralnego i ekonomicznego wszechświata? Czy ty w nim jesteś?

Hanauerowie zaczynali, sprzedając w Niemczech pierze i poduszki. Wygnał ich Hitler, znaleźli schronienie w Seattle. Kwestia przypadku, z którego skorzystałem trzy pokolenia później. Swoje zrobiło też ogromne szczęście – akurat ja, nie kto inny, miałem w Seattle kumpla o nazwisku Bezos. Dlatego teraz, gdy patrzę na anonimowego przechodnia, mówię sobie: “To, gdyby nie łaska Jeffa, idę ja”.

Nawet najlepsi z nas sprzedają owoce, stojąc na bosaka przy polnej drodze, jeśli tak każą warunki. Nigdy nie powinniśmy o tym zapominać. Choć oczywiście możemy siedzieć wygodnie, nic nie robić, cieszyć się z naszych jachtów. I czekać na ludzi z widłami.

 


(Źródło: http://wyborcza.pl/magazyn/1,140258,16509198,Ida_po_nas_z_widlami.html)

Przełożył Andrzej Ehrlich
Tytuł, lead i skróty od redakcji.
Tekst ukazał się w czerwcu tego roku w magazynie “Politico”

One comment on ““Idą po nas z widłami”
  1. L.J.Wallich says:

    Świetny tekst, czytajmy – my, przeciętni ludzie……naprawdę warto…!!!

Leave a comment